Przyznaję się bez bicia. Pisałem ten felieton na raty, w wielu dziwnych i bardzo dziwnych miejscach. Proszę więc łaskawie zmrużyć oko, i nie brać wszystkiego zbyt serio, chociaż z drugiej strony…dużo w tym felietonie znaków zapytania… Tak, czy owak zapraszam do lektury 🙂

Dyskutując o linuksie, albo o systemach „otwartych” mówi się, że konkurencja oferuje użytkownikowi informatyczny analfabetyzm. Ciekawe, bo jak każda analogia i ta nie wszystkim musi się spodobać. Ale jest o tyle (moim zdaniem) trafna, że dotyka tego samego – mianowicie języka.

Dawno temu zawiłe arkana czytania i pisania, były reglamentowane. Tylko niewielu ludzi potrafiło nasmarować jako takie bukwy, mniej potrafiło owe bazgroły odczytać, a zupełna elita odpowiednio zinterpretować (Guru ?:). Problem w tym, że wiedza reglamentowana była nie, ot tak sobie. Za „utrzymywaniem ludu w ciemnocie” przemawiały całkiem racjonalne i porządnie umotywowane (oczywiście, jak na tamte czasy i realia) racje. Jednak z czasem wiedza zazdrośnie ukrywana w klasztorach i bibliotekach zaczęła się wymykać spod troskliwej kontroli swoich kuratorów. Co ciekawe i dość symptomatyczne „uwolnienie alfabetu”, poszło dwoma falami. Najpierw z kagankiem oświaty zaczęli ganiać po różnych wioskach i opłotkach wszelakiej maści wariaci i zapaleńcy. Dla nich liczyła się przede wszystkim ideologia. Uważali, że człowiek musi być pisaty i czytaty, bo to niweluje różnice społeczne, kruszy łańcuchy i wyciąga z ciemnoty. Kiedy pozytywiści i nawiedzeńcy wymarli na suchoty pojawiła się „druga fala”.

Ta „Druga fala” jest także ciekawa. Nad biednymi analfabetami pochylili się z grymasami zatroskania ministrowie i prezydenci. Dlaczego? Z jednego prostego powodu. Bo analfabetyzm się NIE OPŁACA. Wraz z rozwojem cywilizacyjnym wymiana każdej informacji stała się koniecznością. Ha, szeroko pojęta informacja, wymiana informacji stała się podstawą rozwoju każdego państwa (czy w takim razie, działania monopolisty telekomunikacyjnego można uznać za szkodę na rzecz państwa no i obywateli ?:). W byle uprzemysłowionym (co wcale nie musi oznaczać ucywilizowanym 😉 społeczeństwie nie opłaca się utrzymywać bandy niepisatych, niewykwalifikowanych obywateli. W uprzemysłowionych społeczeństwach nie przedstawiają żadnej wartości, wręcz przeciwnie, są wiecznym źródłem niezadowolenia, buntów i tym podobnych brewerii, które w oświeconych, demokratycznych i jakże kochanych społeczeństwach nie przystoją. A tak wystarczy nauczyć paru prostych słów: „Trucizna”, „Nie wkładaj rąk do maszyny”, „Przecena”, by zapewnić sobie trochę spokoju, a na pewno oszczędności w kasie państwowej. Oczywiście trochę ironizuję (?), ale takie były mniejwięcej motywy zlikwidowania analfabetyzmu.

Czy historia powtórzy się? Moim zdaniem już się powtarza. Powoli, powoli „zamknięte” programy będą odchodziły w niepamięć. Jeżeli odrzucimy wszelkie „ideologiczne” dyskusje, to i tak możemy dojść do wniosku, że programy „otwarte” zwyczajnie opłacają się. Mimo, że firmy promujące otwarte programy padają jak muchy (niewinnie zapytam: jak mają przetrwać firmy sprzedające „bezpłatne” oprogramowanie? :). Era zamkniętego kodu definitywnie kończy się. Już dochodzimy do pewnych paradoksów. Na przykład zamiast uczyć HTML, uczy się obsługi jedynie słusznych (skądinąd bardzo dobrych) programów komercyjnych. Gonienie w piętkę zawsze wieściło jakiś tam koniec…

Pytanie tylko, czy w propagowaniu linuksa (czy filozofii „otwartości”) niezbędna jest interwencja państwa, rządu, albo chociaż wielkich firm. Z powyższej analogii wynika, że tak. Z drugiej strony coś mi mówi, że czasy się zmieniają, i jeśli ludzie mogą z powodzeniem porozumiewać się swobodnie tworzyć formalne lub nieformalne wspólnoty bez pośrednictwa biurokratycznych i często niewydolnych instytucji państwowych, to i może „interwencjonizm” będzie zbędny? Ale znowu: dlaczego tak cieszy (a może nie?) udział wielkich firm w rozwoju Linuksa? Jednym słowem mętlik, ale czego spodziewać się po wróżeniu z fusów. Tak czy owak rewolucja już ruszyła :).

Może jeszcze jedna sprawa. Co pozostało z zagrożeń, jakimi straszyli strażnicy „czystości języka”? Mówiono i mówi się nadal (co ciekawe pogląd ten zdają się podzielać uczniowie wszelkich szkół, a wracając do linuksa pewna DUŻA ZŁA firma ;): po co mam nauczyć się poprawnie czytać i pisać, skoro i tak do niczego nie będzie mi to potrzebne. Wystarczy, że będę jako tako się podpisywał – ortografia, gramatyka – to dla frajerów, żaden tam Homer ze mnie nie wyrośnie. Może i tak, ale gdyby przypadkiem wyrósł? Podobnie z komputerami. Po co udostępniać kod, skoro ledwie garstka będzie potrafiła, chciała go poprawić, ulepszyć… A reszta? Czy w takim razie przestać uczyć czytania, skoro rzesze ludzi nie rozumieją telewizyjnego dziennika? Czy przestać uczyć, skoro tylko kilka procent Polaków regularnie czyta książki? A jednak…

P.S. Czy myśleliście kiedyś o spisaniu Dziejów Polskiego Hackerstwa? W sumie o polskich pionierach (w przeciwieństwie do zachodnich kolegów, którzy zdążyli już obrosnąć w tłuszczyk legendy 🙂 wiadomo mało a lektura mogłaby być całkiem ciekawa…
Archiwalny news dodany przez użytkownika: 3em.
Kliknij tutaj by zobaczyć archiwalne komentarze.

Oznaczone jako → 
Share →