13 grudnia 1981 roku generał Wojciech Jaruzelski wprowadził w Polsce stan wojenny. Niemal dokładnie 24 lata później, Parlament Europejski zaakceptował projekt dyrektywy, która niemal w równie wysokim stopniu wpływa na prywatność obywateli Unii. Różnica polega na tym, że podczas stanu wojennego ze względów technicznych nie dało się śledzić absolutnie wszystkich obywateli, ćwierć wieku później jest to zdecydowanie prostsze.
Przyjęta właśnie dyrektywa o zatrzymywaniu danych nakłada na operatorów telefonicznych i internetowych obowiązek przechowywania przez conajmniej pół roku wszelkich danych dotyczących połączeń – nadawcy, odbiorcy, adresów odwiedzanych serwisów internetowych, nadawców i odbiorców poczty elektronicznej itp. Według zwolenników dyrektywy, ma ona ułatwić walkę z terroryzmem. Zapominają jednak oni o tym, że każda osoba posiadająca podstawowe umiejętności techniczne – lub chociaż potrafiąca sprawnie używać wyszukiwarki typu Google, jest w stanie zapewnić sobie pełną anonimowość. Najprostszym sposobem utajnienia swojej korespondencji elektronicznej jest… założenie konta pocztowego na darmowym serwerze w USA czy w innym kraju poza Unią Europejską. Jak pokazuje przygotowana przez polski oddział Internet Society analiza, sposobów obejścia zapisywania danych przez operatorów – również telefonicznych – jest o wiele więcej.
Sposoby te znają osoby dbające o swoją prywatność. Nie są one jednak znane ogółowi obywateli, przez co komputery wszystkich dostawców internetu będą pełne prywatnych danych ich klientów. Tak dane są przydatne zarówno w celach marketingowych (w końcu kto by nie chciał mieć dokładnych informacji o zachowaniu w internecie potencjalnych klientów?), jak i mogą ułatwić działanie osobom zajmujących się kradzieżą tożsamości. Dane te będą jednocześnie zawierać mnóstwo fałszywych informacji – każdy użytkownik internetu codziennie dostaje dostaje setki niechcianych e-maili. Nie wszyscy sobie z tego zdają sprawę, bo coraz skuteczniejsze systemy antyspamowe ukrywają ten fakt przed użytkownikami. Jednak w zapisach operatorów wciąż będą się znajdować informacje, że dana osoba otrzymywała pocztę elektroniczną wysyłaną przez handlarzy pornografią czy też nigeryjskich wyłudzaczy.
Danym zbieranym przez operatorów nie da się zapewnić pełnego bezpieczeństwa. Włamywacze internetowi już od dawna potrafią przełamać zabezpieczenia systemów bankowych, operatorów internetowych, systemów telekomunikacyjnych – czy wprowadzenie nowego prawa spowoduje, że nagle stracą te umiejętności? Raczej spowoduje to, że włamywacze zyskają dodatkową możliwość skierowania podejrzenia na niewinnych użytkowników, skoro będą już wiedzieć, w którym miejscu będą przechowywane dane o ich działaniach sieciowych.
Często poruszanym przez zwolenników dyrektywy argumentem jest brak alternatywy. Tymczasem nawet w Stanach Zjednoczonych, w kraju od lat walczącym z terrorystami, istnieje tylko tzw. data preservation. Dostawca łączności ma tam obowiązek, na wezwanie uprawnionej instytucji, zachowywać dane dotyczące łączności wskazanej przez uprawniony do tego organ. Dane te mogą być przechowywane przez 90 dni – okres ten może zostać wydłużony o kolejne 90 dni na prośbę uprawnionego organu rządowego. To prawo jest skuteczne, a nie naraża niepotrzebnie prywatności obywateli.
Jeszcze niedawno w krajach bloku wschodniego brak prywatności był na porządku dziennym. Zmieniło się to na początku lat dziewięćdziesiątych. W ciągu ostatnich 15 lat, Europejska Konwencja Praw Człowieka, polskiej Konstytucji – nawet dziennikarskie prawo do zachowania w tajemnicy tożsamości informatora – nie były prawem martwym. Aż do dziś.
Archiwalny news dodany przez użytkownika: honey.
Kliknij tutaj by zobaczyć archiwalne komentarze.